niedziela, listopada 23, 2008

Pierwszy raz

Moze to się wydać dziwne ale właśnie dzisiejszy dzień jest pierwszym w moim zyciu kiedy to postanowiłem wybrać się sam do kina. Jakoś nigdy nie potrafiłem zindywidualizować tej świątecznej ekstazy jaką jest dla mnie każdy seans przed dużym ekranem. Tak czy owak podjąłem dzisiaj decyzje w przeciągu 1 min i poszedłem do luny na "Spotkania na krańcu świata" pana Herzoga. Poszedłem sam na przystanek, jechałem sam tramwajem, z nikim sie nie umawiałem więc nikt na mnie nie czekał przed wejściem. Przy kasie zamówiłem jeden bilet, i podałem go miłemu panu o aparycji młodego homoseksualisty z lat 80'tych. Niestety, wbrew oczekiwaniom od tego momentu przestałem być sam. Nie czekała tez na mnie ta wymarzona, jedna jedyna o której skrycie myślałem całą drogę do kina, usilnie wmawiajac sobie ze zycie czasami moze nas jednak milo zaskoczyc i zesłać nam zimowy prezent, w postaci samotnej kinomaniaczki którą właśnie rzucił podły chłopak. Sala okazała się nieznacznie zapełniona a mimo miliona wolnych miejsc, smarczący i kaszlący pan musiał usiąść wraz z żoną tuz obok mnie. Tak więc uśmiechnąłem się do marnych współtowarzyszy podrózy po tajnikach ludzkiej psychiki, zmrozonej arktycznym chlodem i zapadając się głęboko w otchłanie płaszcza poleciałem z Herzogem na biały kontynent.
Film jest naprawde interesujący, muzyka + podwodne zdjęcia naprawde dają radę. Herzog wydaje sie wyraźnie zafascynowany obrazem jaki przyszło mu rejetrować, jednocześnie okraszając go sporą dawką humoru. Skusiłem sie na to tylko dlatego ze we wszystkich opisach podkreślony jest fakt, ze nie jest to film przyrodniczy i jak zaznacza śmiesznym głosem, sam Herzog "kolejny nudny film o pingwinach". Jednak pingwiny pojawiają się i to w bardzo ciekawym ujęciu. W kontekscie obłędu. Reżyser zwraca uwagę na dziwny proceder niektórych pingwinów, które buntują się przeciwko swojej kolonii i upojone przedziwnym uniesieniem pędzą w zupełnie przeciwnym kierunku. Chodzi pewnie o porównanie tych uciekających pingwinów do spotykających się na antarktydzie rozmaitych osobowości, ktore uciekły od codzienności w arktyczny mróz w poszukiwaniu lepszego świata.
Ja jednak siedząc tu w Warszawie nie uciekając jak na razie od niczego czuje się właśnie jak ten pingwin, mający zaraz rzucić się w morderczy bieg w zupełnie innym kierunku u którego celu czeka jedynie śmierć z wycieńczenia. Nie chodzi tu o jakieś emoprawdy tylko o przerazenie jakie budzi sie we mnie z dnia na dzien. Im jestem starszy tym bardziej przytłacza mnie to jak banalne do przewidzenia jest zachowanie ludzi. Jak kurewsko efemeryczne są wartości które sobie wymyślamy, zeby usprawiedliwiać swoje działania i jaką krzywde mozemy wyrządzić sobie nawzajem. "Piekło to inni". Mógłbym pisać i pisać o tym co mnie cholernie irytuje i totalnie dobija w gatunku jakiego reprezentantem niestety jestem chyba ja sam ale to nie ma sensu.
Jak z resztą wszystko.
Ale moze warto pozyc jeszcze troche i tego sensu poszukać.
Moze satysfakcja znacznie przerosnie poniesione koszty.
Obawiam się ze moje zycie będzie pełne frustracji wynikającej z braku odpowiedzi na zadawane pytania. Zawsze mnie ciekawiło czy to zalązek choroby psychicznej czy po prostu dowód na to, ze nie ja tu jestem opóźniony w rozwoju...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Tez byłem sam w kinie raz. Na Jarhead'dzie.. film fajny, jak zawsze w kinie było za zimno. Jakies suki na poczatku seansu paplały ale później naszczescie sie zamkneły. Najbardziej podobała mi sie scena płonących szybów naftowych a i piosenka na koncu bya fajna.